Nie każcie mi zarządzać!

 

Byłam dzisiaj w księgarni i przyjrzałam się wszystkim pozycjom książkowym poświęconym umysłowi. Niebywałe, jaka tam panowała atmosfera pewności i kontroli. Mam na myśli tytuły oczywiście. Co jedna to obietnica niezwykłej manipulacji, kontroli, wpływu i zarządzania. Boszsze, jak mnie to słowo rozczula. A tam rozczula, wnerwia i tyle. Ale jakoś musiałam złagodzić wydźwięk moich emocji.

Wszystkie te książki obiecują już w tytule, że nauczysz się z nich zarządzać, wpływać i manipulować. Czym? Wszystkim. Czasem, ludźmi, wydarzeniami i zasobami.  O, to jest słowo, które już znają chyba wszyscy z firmowych zebrań, czyli odpowiednik przemówień partyjnych.

No jasne – wokół mnie są sami zarządzający, account manager, sales  manager i manager od zasobów czegoś tam. Wszyscy wokół mają rękę na pulsie, kontrolują siebie, manipulują światową gospodarką i pogodą. Po kryjomu łykają kilogramy psychotropów, popijają winem (w najłagodniejszym wypadku) i  wyżywają się na rodzinie, którą trzymają krótko na smyczy. Przecież są po kilku bardzo kosztownych kursach manipulacji, zarządzania, kontrolowania, asertywności itepe, co oznacza, że cała rzeczywistość dookoła rozkłada przed nimi teraz czerwony dywanik.

A guzik prawda. Dywanik to może i przed niektórymi leży, ale taki, na którym nam się każe stawić szef. On też jest po kursach manipulacji i wie, jak sprawić, żeby ten manager z Koziej Wólki trząsł przed nim portkami.

Prawda jest taka, że choć na półkach księgarskich jest zatrzęsienie książek o umyśle, to często nie chce ich się nawet brać do ręki. A nawet jeśli, to środek przypomina  ciąg dalszy poniedziałkowego zebrania w firmie, gdzie po niedzielnym lenistwie padają przytłaczające  na dzień dobry hasła typu: zarządzanie, zasoby, kontrola i ciężka praca.

Nie po to idę do księgarni po fajną książkę, żeby się poczuć tak samo zaszczuta jak tabun korporacyjnych szczurów. Dosyć tych mocnych słów. Zamiast się wściekać na autorów, którzy, powiedzmy to jasno: piszą pod publiczkę – patrz bogatych biznesmenów, po prostu znajdę sobie przystań dla takich niedającychsięzagonićdolabiryntu, jak ja. Jakie to miłe uczucie myśleć o sobie, że nie daję się zagonić jak inne szczury korporacyjne. Prawda jest taka, że jestem tak samo zagubiona jak inni, ale jakoś sobie muszę osłodzić tą bolesną egzystencję.

A może nie jestem tak samo zagubiona? W końcu nie łykam psychotropów, po pracy nie potrzebuję pół litra na odreagowanie i coraz więcej rzeczy mnie cieszy, chociaż coraz więcej rzeczy pozornie wydaje się nie iść po mojej myśli. Nie, no jakoś trzeba być ze sobą szczerą: radzę sobie coraz lepiej więc chyba nie potrzebuję tych poradników dla początkujących umysłomenów.

Dlaczego wylądowałam dzisiaj po pracy w księgarni? Punkt pierwszy: lepsza księgarnia niż knajpa. Punkt drugi: znaczy się ja mam taki wzór na radzenie sobie z życiem: Kłopoty i przemęczenie ? Patrz jak piszą o tym inni.

No dobra za to też nie ma się co karać w głowie. Jedna ze znajomych wydaje ekwiwalent mojej miesięcznej pensji na poprawiaczy swojego nastroju. Ja nie. To chyba dobry wynik.

No to po co wylądowałam w księgarni? Aaaa…znowu mną coś pomiata, tak w środku. Wizyta w księgarni byłaby zwykłym rutynowym odreagowaniem czegoś, ale na Boga czego?

Szczerze mówiąc łazi za mną lęk. Nie, nie wiem jak on wygląda. Nie znamy się z twarzy. Właściwie, to robię wszystko, żeby się z gościem osobiście nie spotkać, ale on jest uparty. Wiem, że za mną łazi, jak nie przymierzając, jakiś mój fan. Ale ja gościa nie za bardzo lubię i nie wiem jak się go pozbyć. Nie stać mnie na szczerą rozmowę a często to właśnie rozmowa i spotkanie twarzą w twarz załatwia niejeden odkładany problem. Czy ja to powiedziałam? Twarzą w twarz?
W porządku. Wróciłam z księgarni, bo uświadomiłam sobie, że tam też się nie spotkam z moim prześladowcą. Nie, żebym mówiła książkom nie. Ale uświadomiłam sobie właśnie, że ja się często odwracam do moich ukrytych problemów tyłem. Nie dosyć, że nie chcę ich widzieć i je ukrywam, albo przyklepuję jakimś absorbującym zajęciem, to na dodatek często nie mam pojęcia jak wygląda to, co właśnie przed sobą chowam. Pora na małe tetate.

Co oni wszyscy radzą, ci od administracji umysłu? Aaa.. zamknąć oczy i zobaczyć, jak wygląda to coś. Jak wygląda mój strach? Jak przychodzi do konkretów to zaczynam mieć problem. No jak wygląda strach? Kurczę, słyszałam, że ma wielkie oczy. Koniec rysopisu. Pytanie, czy jestem gotowa odwrócić głowę i sprawdzić jak wygląda ten mój. No nie wiem. Boję się prześladowców, ale skoro sprawdzoną metodą jest nie unik a właśnie spojrzenie problemowi w oczy to może lepiej sprawdzić, czy ta metoda nie jest skuteczna. Zresztą, ja zawsze lubiłam osoby z dużymi oczami. Dobra, na trzy otwieram oczy, ale na niby, bo przecież mam je mieć zewnętrznie zamknięte. Raz, dwa trzy…???

Pustka. Mój gościu nie tylko nie ma oczu, on nie ma twarzy, rąk tułowia i nóg. W ogóle go nie ma.

A jednak jest. Teraz, jak już mam oczy zamknięte, to dopiero czuję jego obecność. Jaka ona natrętna, ta obecność. W porządku, nie widzę go, ale czuję. Jest taki przytłaczający i wszechobejmujący. Znaczy się nie stoi za mną, a próbuje mnie objąć, a nawet wgnieść w podłoże. Co się robi, jak ktoś lub coś cię wgniata w podłoże, albo oblepia z każdej strony? No przecież lepiej to z siebie strząsnę, na diagnozę przyjdzie jeszcze czas. Najważniejsze teraz to pozbyć się uczucia ciężaru. A jak mu z oczu patrzy i jaką ma fryzurę to teraz nie ma znaczenia.

No dobra, jednak pozwolę sobie jeszcze na mały rysopis. Tak dla własnego rozeznania. Gościu jest ciężki, namolny, lubi siadać mi na głowie, skradać się za plecami i tkwić gulą w gardle. Ponadto lubi mi unieruchomić kończyny dolne i górne. Np. pięć minut temu znokautował mnie tak, że nie byłam w stanie otworzyć listu z urzędu skarbowego. Rysopisu urzędnika też nie mam, więc domyślam się tylko, że to ten sam osobnik, który siedzi mi w gardle, w nogach i na głowie. I ten sam, który mi wyłącza światło w oczach. Na chwilę, ale wyłącza.

Jak mówiły te mądre pisma, podobnież umysł jest moim sługą, ponieważ jest on tylko i wyłącznie mechanizmem ustawianym przeze mnie. Widać czas go ustawić inaczej, bo za bardzo polubił filmy grozy.

Zaczynam od głębokich wdechów i wydechów. Joga daje wskazówki, że oddech załatwia wszystko: każda myśl i emocja może być zatwierdzona  lub skasowana odpowiednim oddechem. Teraz zależy mi na skasowaniu tych niektórych, które zatwierdziłam jako „ pora się bać” i „nie ma wyjścia”.

Wdech, wydech i hasło „ spokój” powinny załatwić pierwszy atak paniki. Zamiast słowa „spokój” lubię słowo „śanti”, ponieważ tego słowa używali wszyscy jogini i mistycy, którzy odprawiali jakieś ofiary ogniowe i wysyłali w kosmos prośby o pomyślność. Zawsze po wypowiedzeniu czarodziejskich mantr wołali kilkakrotnie „śanti, śanti, śanti”, co miało właśnie uspokoić umysł. Bo to wnerwiony i oszołomiony umysł lata wokół szukając rozwiązania swojego problemu, które sam stworzył, i na które zna tylko stare sprawdzone metody. Jakie metody ma wypracowane mój umysł? Niech no się zastanowię…

  • lubię stracić oddech
  • lubię stracić chęć do działania, bo przecież i tak nic się nie uda
  • lubię zadzwonić do znajomych i ponarzekać na swoje życie
  • lubię wyprzeć problem z pola widzenia i zająć się bezmyślnym oglądanie telewizji, albo czytaniem
  • i lubię się czymś zająć
  • Czasem nawet na moich kryzysach emocjonalnych korzysta cały dom bo i okna pomyję i w szafach zrobię porządek i wypróbuję nowy przepis na ciasto. Szkoda tylko, że sama całą sobą nie czuję, że naprawdę przestałam się bać. Niekiedy myślę, że stałam się mistrzynią w zapracowywaniu na śmierć mojego lęku. Chociaż chyba jednak nie jestem mistrzynią. Gdybym była, lęk by znikł.

Czy ja mówiłam, że jakieś książki o kontroli umysłu jednak posiadam? No bo posiadam i oto sprawdzam co oni radzą takim próbującym ogarnąć swoje problemy. Otóż powinnam :

  • kupić sobie coś w nagrodę (za to, że próbuję)
  • zrobić sobie aromatyczną kąpiel w wannie przy świecach (już widzę, jak się relaksuję ze świadomością, że zaraz stracę i dom i wannę)
  • pogadać z przyjaciółmi (tylko, że wtedy gadam o swoich problemach, a jak nie o problemach, to czuję, że gadam o niczym – przecież nie interesuje mnie teraz nic innego tak jak mój problem)

Nie twierdzę, że te metody są całkowicie do niczego, ponieważ w pewnym sensie potrafią zresetować zablokowany program w głowie. Często jednak są to metody wzmacniające obecny problem i utwierdzające  w myśleniu, że na wszelkie problemy dobre są:

  •  zakupy (a przecież właśnie nie mam na nie pieniędzy)
  • luksusowa kąpiel (a nie mam wanny)
  • albo rozmowy z ludźmi (a właśnie wszyscy znajomi są zajęci i Boże mój jaka ja jestem samotna i nieszczęśliwa!).

Nie, no to też nie są sposoby joginów na poradzenie sobie z umysłem. Już widzę, jak jogin przerywa swoją medytację na pustkowiu i poszukuje ludzi, z którymi koniecznie musi coś omówić, bo się emocje pchają na język, albo idzie na zakupy, kupuje luksusowe kosmetyki i tarza się w wannie, żeby odreagować długotrwałe siedzenie w kwiecie lotosu.

Nie, no coś mi się tu nie zgadza. Jeszcze raz od początku. Podobnież problemem jest fałszywe założenie, że źródło mojego zadowolenia leży na zewnątrz. Czyli mogę wybrać bycie spokojną i szczęśliwą, pomimo pewnych zewnętrznych problemów, że nie wspomnę o braku wanny.

Akurat wannę posiadam, więc nie wiem czemu się jej tak uczepiłam. To nie wanna jest tutaj przedmiotem moich rozważań, tylko mój lęk.

Jak się za niego zabrać? Bo to, że unikanie i wypieranie się znajomości z nim nie jest rozwiązaniem to już wiem. Przyznam się, że nie przekonują mnie poradniki typu: zarządzaj i walcz! Każdy głupi wie, że nogi też mają służyć naszemu dobru i czasem się okazuje, że nie zarządzamy nawet naszymi nogami. A mamy je tylko dwie.  Umysł ma na podorędziu nieskończoną ilość trików, żeby mnie wywieźć w pole więc może dam sobie spokój z górnolotnymi hasłami o kontroli umysłu. Ten gość umysłem zwany jest elementem o niezmierzonej wielkości. Nie ma np. 180 cm wzrostu i nie mieszka na Leśnej 3 m 8, co już dałoby mi pewne ramy, w których mieści się dany problem. Niestety umysł nie jest tego typu zjawiskiem, nad którym mogę przejąć władzę, już chociażby z tej racji, że jest ode mnie większy i nie wiem gdzie się zaczyna i gdzie się kończy. Czyli zostaje mi zawarcie dobrych układów. Przyjaźń zakłada bardziej partnerskie układy niż przejmowanie nad kimś kontroli, więc może zostanę przy przyjaźni. Nie może umknąć mojej uwadze fakt, że zawieram sojusz z przyjacielem, który jest ode mnie potężniejszy. Już sam fakt, że nie podskakuję mu, jak nie przymierzając pekińczyk przy rottweilerze, zakłada, że nasza relacja może się udać.

Dzisiaj postanowiłam, że pogadam z umysłem jak przyjaciel z przyjacielem i poproszę go o kilka propozycji (jego zdaniem dobrych) do poradzenia sobie z moim lękiem. Zasiadłam do rozmowy wewnętrznej i czekałam na jego burzę mózgów. Bo skoro on jest nieograniczony, tzn, że może zrobić sobie dużą burzę mózgów i podrzucić mi pomysły, na jakie bym nawet nie wpadła. Zgadza się, podrzucił. Najpierw jednak opieprzył. Widać nie jestem ze sobą w zbyt czułych relacjach, bo mój własny umysł zaczął rozmowę ze mną od upomnień. Wygarnął mi np. fakt, że:

  • za długo staram się znaleźć diagnozę na swój problem (podobnież macam go i macam i usiłuję zalepić go etykietkami co już jest oznaką przywiązania do problemów jako takich)
  • za dużo myślę (???) i przez to jestem na pobudzających falach beta, a nie np. alfa, albo theta, gdzie on by sobie już lepiej poradził z tym, co się dzieje
  • wstrzymuję oddech i myślę o problemie a nie o celu
  • całą moją uwagę pochłania problem i jak on się załatwi, a nie rozwiązanie
  • mnóstwo czasu spędzam na rozmowach z ludźmi, którym wciąż opowiadam, jaki to ja mam problem i wysłuchując jaki to oni mają problem

Kiedy już mój przyjaciel umysł wygarnął mi po przyjacielsku co on o mnie myśli, zaczął wreszcie łagodnie zawracać mój tok rozumowania i kijkiem zagonił do miejsca zwanego….Boże, ja znam to miejsce! To miejsce to przystań spokoju  i w głowie zabrzmiały mi pieśni chóralne: „ Śanti”.

Ale przecież ja nie mogę tam siedzieć spokojnie, bo mam problem! Co ja gadam, problem. Ja mam masę problemów! Nie mogę tak sobie spokojnie siedzieć i tracić czas, skoro tam na zewnątrz jest tyle problemów. Muszę wstać i zacząć coś robić!

Na co mój przyjaciel dosyć siarczystym słowem (niewartym publikacji) sadza mnie z powrotem i pyta:  – A co zamierzasz zrobić? Kiedy szaleje huragan to chyba lepiej przesiedzieć go w przytulnym schronie nie uważasz?

Oczywiście mój zmysł praktycyzmu wychowany na poradnikach sukcesu natychmiast replikuje zdaniem :

– Ty leniu, nie możesz tak nic nie robić! Trzeba działać! Nie możesz siedzieć na chmurce i marzyć, że się coś rozwiąże, jeśli nic nie zrobię!”

Na co mój przyjaciel spokojnie odpowiada:

– A co zamierzasz zrobić? Nie widzisz, że twoje działanie wygląda z boku jak bieganie z konewką wokół płonącego lasu? Dalej zamierzasz tak latać? Wiesz jak głupio wyglądasz?”

– Serio? Nie pomyślałam. No, ale przyznasz, że nicnierobienie też głupio wygląda.

– Nie każę ci nic nie robić. Na razie proszę cię o zresetowanie twoich paskudnych emocji i tych idiotycznych ciągów myślowych, bo jak dla mnie to operujesz wciąż w tym samym systemie operacyjnym. Wiesz, że są już inne, lepsze i wygodniejsze?

– Żartujesz, prawda? Jakie inne i lepsze. To co myślę i czuję to wszystko co wiem i czuję, że nie ma wyjścia z tej sytuacji i w obecnych okolicznościach nie mogę sobie pozwolić na naukę nowego, bo przecież muszę biegać i działać.

– Po pierwsze, to nie każę ci przestać działać , ale chcę, żebyś nauczyła się działać skuteczniej. Oczywiście, że możesz liczyć na liczydle ręcznym, skoro nie masz czasu nauczyć się obsługiwać kalkulatora i oczywiście możesz pisać na maszynie do pisania, bo jak mówisz nie masz czasu nauczyć się obsługi komputera. Możesz próbować ścinać drzewo tępą siekierą, bo przecież nie ma czasu na przestój i naostrzenie sprzętu, ale po co sobie tak utrudniasz życie?

– To ja sobie utrudniam? Stępienie siekiery nazywasz utrudnieniem sobie życia?

– I widzisz jak cię emocje ponoszą? Myślisz kompletnie irracjonalnie. Sytuacje zewnętrzne mogą wyglądać na problem i możesz w ogóle nie przyjmować ich do wiadomości, albo próbować działać byle jak, byle by inni widzieli, że pracujesz, działasz, nie poddajesz się. Ale czy nie lepiej po prostu jest usiąść, odpocząć, nauczyć się nowego sposobu działania i być skuteczniejszą?

– Namawiasz mnie do podniesienia wydajności? Żeby mój szef był ze mnie zadowolony?

Nic z tego!

– Może jednak dasz się namówić na wydajniejszą metodę działania w życiu? Mówię serio. Skieruj całą uwagę na akceptację tego, co do tej pory sobie stworzyłaś. Może nie wygląda to imponująco, ale wierz mi, że sprzeciwiając się wszystkiemu co się dzieje wokół tracisz sporo energii. Zaakceptuj ten moment teraz i bądź szczęśliwa (no, przynajmniej postaraj się być wdzięczna), bo masz tylko ten moment. Gwarantuję ci, że każdy następny moment, będzie coraz lepszy, jeśli punktem jego wyjścia jest twoja akceptacja. Jeśli twój obecny stan jest tylko kłębkiem nerwów to kolejny moment twojej kreacji będzie potwierdzeniem tego, co niby jest niepodważalnym faktem, że życie jest do kitu.

Pokojowe rozmowy z moim umysłem zakończyły się całkiem przyjemnie. Poszłam szukać akceptacji, wdzięczności, spokoju. Jakkolwiek by one nie wyglądały.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *