Czy warto wizualizować?

Czy to możliwe, że wyobraźnia może zmienić naszą rzeczywistość? Przecież to tylko wymysł współczesnych twórców teorii prawa przyciągania.

A co na to joga?

Ooo, proszę państwa, joga mówi o tym bardzo dużo. Dzisiaj tylko tytułem wstępu, żeby was wyrwać ze skorupki sceptycyzmu.

Po pierwsze w Wedach właśnie zetkniecie się nieraz z sentencją, że te obrazki w umyśle są bardzo subtelnej natury, ale mają one siłę słonia.

Już słyszę protesty tych twardo stąpających po ziemi, że he he, że gdyby tak było naprawdę, to by po świecie chodziło tysiące Napoleonów, a tymczasem wiemy, że po świecie chodzi dużo  osobników ze zbyt silnie rozwiniętą wyobraźnią.

Czyli, według racjonalistów, wyobraźnia może nas co najwyżej wyrwać z rzeczywistości.

I tu was zaskoczę spojrzeniem jogi na ten temat. Otóż joga wyróżnia kilka rodzajów wizji, jakie toczy sobie nasz umysł.

To nie jest encyklopedyczny przegląd jogi, więc dzisiaj będzie tylko o dwóch sposobach fantazjowania.

Najpierw, tytułem wstępu, powołam się na mocny autorytet Vasiśty Muniego, którego nauki, zwane dzisiaj pod nazwą „Yogavasiśta” odgrywają kluczową rolę w filozofii vedanty. Vasiśta Muni podaje tam  bardzo zbliżony do dzisiejszej fizyki kwantowej opis naszej rzeczywistości jako tworu wyobraźni. Nie chodzi o to, że my mamy moc stworzenia tego wszystkiego na zewnątrz, ale mamy moc wybrania tego, co chcemy i odpowiedniego zinterpretowania.

Tłumacząc na nasze: na zewnątrz coś już jest, są siły natury materialnej, są elementy natury, ale to, do czego my się dostroimy, zależy już od naszych pragnień.

No i teraz, jeśli jesteśmy odpowiednio wyszkoleni, powiedzmy oczyszczeni z oszukańczych obrazów w głowie, to jako jogin twórca – zaczynamy mieć moc.

Większość z nas w ogóle nie jest na takim poziomie i to, co się dzieje w naszej głowie jest efektem  chaotycznych wirów myślowych, jakie nas porywają zgodnie z nieuświadomionymi, nieukierunkowanymi celami.

Taki szalony Napoleon np. jest według jogi niesiony przez fale jego rozszalałych, nadmiernie wzburzonych fal, czy wirów w umyśle, zwanych fachowo – vikalpa. Vikalpa to nic innego, niż źle pokierowana wyobraźnia. I nie ma się co śmiać z wariatów, bo sami też uprawiamy często tę sztuczkę.

Wszyscy dźwigamy w zakamarkach swojego umysłu wydarzenia, do których dopięliśmy swoje bardzo silne emocje, ale – uwaga – błędnie do nich dopasowane.

Przykładem vikalpy, czyli błędnej wyobraźni umysłu jest np. proste wydarzenie: dostaliśmy w dzieciństwie ostrą karę od ojca za błahą rzecz – wyjechaliśmy swoim czterokołowym rowerkiem na ulicę i, wielkie rzeczy, zatrąbił na nas samochód.

Przez 40 lat (!!!) mamy traumę w umyśle. Nie lubimy jeździć rowerem, nie zrobiliśmy prawa jazdy, mamy głęboki żał do ojca, że nas tak strasznie potraktował, w ogóle coś mamy do rowerzystów, a już do dzieci na rowerkach mamy najwięcej pretensji. I tak sobie żyjemy w rzeczywistości równoległej do zwyczajnej, w której ludzie normalnie jeżdżą na rowerach, samochodem, mają dobrą relację z ojcem i w ogóle są z jakiejś innej planety. Być może moglibyśmy tak tworzyć dalej swój odrębny świat na bazie tego jednego wypaczonego opisu sytuacji, gdyby nie fakt, że po 40 latach zaciskania zębów wygarniamy okrutnemu ojcu swoje niewypowiedziane żale i co się dowiadujemy?

Dowiadujemy się od skruszonego ojca, że: „Dziecko kochane, ja ci wtedy dałem małego klapsa (!) bo byłem przerażony, że coś ci się stało. Kierowca, który musiał wtedy gwałtownie zahamować wylądował w szpitalu, z powodu wstrząśnienia mózgu. Przepraszam, jeśli zrobiłem ci przykrość tym klapsem, ale byłem wtedy taki roztrzęsiony. Wjechałeś nieuważnie prosto pod koła samochodu. Nie wiedziałem, że to małe ostrzeżenie było dla ciebie takie straszne.”

I w tym oto stylu tworzymy sobie fantazje w umyśle, czyli tzw. vikalpy, które są niczym innym, niż błędnym opisem czegoś, czego nawet nigdy nie było (w tym wypadku – okrucieństwa ojca), a co burzy nam dzień dzisiejszy i jutrzejszy.

Na bazie takich emocjonalnych iluzji wszyscy mamy szansę stać się szalonymi Napoleonami, tak jak dzisiaj wyrasta pokolenie księżniczek, produkowanych przez zakompleksione mamusie. Każdy z nas mógłby sypnąć jak z rękawa tysiącami głupich,  wybranymi losowo przez umysł skojarzeniami, które zaczynają w naszej głowie żyć własnym życiem. U niejednego np. czai się złodziej w szafie.

Przykładem vikalpy jest np. historyjka o Kowalskim, który idzie do sąsiada pożyczyć młotek.

Otóż Kowalski coś do sąsiada ma. Jest to jakieś bliżej niesprecyzowane uprzedzenie i przekonanie o złośliwości sąsiada względem niego. Taka fałszywa interpretacja świata rozgrywa się tylko na planie subtelnym, w głowie Kowalskiego, ale zmusza go wewnętrznego dialogu, w którym sąsiad mu, oczywiście, odmawia. A więc jeszcze idąc po schodach Kowalski doprowadza się do stanu głębokiej urazy i furii,  zanim sąsiad zdąży się dowiedzieć o jego prośbie. I do czego prowadzi taki wypaczony dialog w głowie? Do tego, że kiedy sąsiad otwiera drzwi, zostaje przez  Kowalskiego na dzień dobry potraktowany wiązanką obelżywych słów i propozycją wsadzenia sobie młotka w bliżej sprecyzowane miejsce.

Takie wykrzywione wizje, czyli vikalpy,  prowadzą do wielu zaburzeń i joga radzi nam je szybko usuwać.

Małe podsumowanie –  większa część zawartości naszego umysłu należy, niestety, do tej kategorii.

Za to – joga poleca zupełnie inny rodzaj skupienia uwagi, czyli tzw. kalpanę. To już jest fantazja ukierunkowana. Jeśli by porównać możliwości kreacji tych dwóch rodzajów wyobrażeń do prowadzenie samochodu,  to vikalpa byłaby porównywalna do mocy gazowania silnikiem  na jałowym biegu.

Kalpana, to już włączenie konkretnego biegu: 1, 2, 3… i ziuuut jedziemy. Dopiero z kalpana wkraczamy w sferę świadomego tworzenia.

Przykładem kalpany jest most i budynek, który teraz widzimy w świecie zewnętrznym. Efektem skutecznej wyobraźni jest sztuka i muzyka, blog, który czytasz i wiele innych rzeczy, które ktoś kiedyś najpierw sobie namalował w głowie, ale potem je skonkretyzował i potwierdził określonym działaniem.

Gdyby Most Świętokrzyski w Warszawie znalazł się w umyśle człowieka żyjącego tylko na poziomie vikalpy, to rzeczywiście nigdy nie miałby szansy zaistnieć w rzeczywistości.

Ponieważ ktoś jednak kiedyś mocno ukierunkował swoje wyobrażenie i solidnie się nad nim napracował, to jego wyobraźnia nabrała mocy skrystalizowania się w tzw. realu.

Czyli, powiesz: „ do kitu z takimi marzeniami!”  Znowu trzeba się ciężko napracować.

Niekoniecznie. Inżynier budowy mostu nie wykonuje wszystkich czynności związanych z jego konstrukcją, ale na pewno to dzięki niemu dochodzi do krystalizacji planu i wdrożenia go do budowy.

Problem z nami jest taki, że często nawet nie mamy pomysłu na most.

 

Spokój w chaosie

Wielcy administratorzy umysłu radzą nam wszystkim odnaleźć spokój w swoim wnętrzu i dopiero potem brać się za bary z życiem.

Jak tu zachować spokój w umyśle i tworzyć lepsze życie, skoro za oknem jest tyle niepokoju?

Powiedzmy sobie szczerze – nigdy nie znajdziemy doskonałego czasu na wygodne zajmowanie się własnym umysłem.

Zobacz to z innej strony – nawet, gdybyś udał się w najspokojniejsze rejony świata, to po krótkim czasie umrzesz z niepokoju o to, co dzieje się np. z twoją rodziną, ponieważ – uwaga! – twój umysł idzie z tobą i to on podpowiada ci, że należy się niepokoić.

Dlatego do umysłu zabieramy się w każdych, nawet nieprzyjemnych warunkach, bo przecież to właśnie on ma nam te dobre warunki stworzyć.

Wiele wydarzeń na świecie (przynajmniej te podawane w mediach) sprawia, że całe masy ludzkie czują się mocno zaniepokojone, by nie powiedzieć wystraszone. Część tej ciżby ludzkiej czuje się bezradna i tylko się boi, a część jest wyraźnie zdenerwowana. Czy mam dołączyć do tej olbrzymiej, już kipiącej strachem i złością energii, aby tylko sprawić przyjemność masie, że oto dołączam ja i takie jest moje zdanie w tej kwestii?

 

Tak naprawdę to wcale nie musisz  włączać się do opisu zachodzących zdarzeń obserwowanych przez rzekomą większość. Dajmy na to – mucha na szybie okna – kompletnie nie ma pojęcia o co chodzi w sprawie najazdu na Europę jakowegoś elementu ludzkiego, skoro jej jedynym zmartwieniem jest teraz, kto zamknął to okno.

Myślę, że dla muchy nie ma znaczenia, że do miasta przybyło sporo turystów o niespotykanym tutaj wyznaniu, ponieważ zbyt mocno skupia się na swoim kawałku okna, które, jak już mówiłam, jest zamknięte.

Wszyscy żyjemy na osobnych wyspach swoich kreacji świata. Każdy z nas wyprodukował  bańkę własnej manifestacji i może znaleźć spokój i rozwiązanie tylko i wyłącznie tam. Każdy z nas jest tak naprawdę skierowany swoją uwagą na własny obszar zmartwień lub dobrych rozwiązań. Jeśli skierujemy uwagę na swoje własne okno, to staniemy się jak ta mucha – absolutnie niezależni od wydarzeń dotyczących rzekomo wszystkich.

Wszyscy czują natrętny przymus obserwowania na bieżąco wszystkich możliwych wydarzeń na świecie.

Nie musisz mieć ręki na pulsie, ponieważ twoja ręka nie zmieni nic w globalnym wymiarze. Natomiast brak twojej ręki w całym tym galimatiasie stworzonym przez świadomość innych sprawia, że uczestniczysz w zupełnie innych wydarzeniach. To nieprawda, że wydarzenia są takie samie dla wszystkich.

Wszyscy możemy przebywać nawet na tym samym obszarze geograficznym, a jednak nie obejmą nas te same wydarzenia w takim samym stopniu.

Możemy przebywać w rejonie dotkniętym głodem i mieć dużo do jedzenia. Możemy żyć na obszarze zagrożonym terroryzmem i w najmniejszym stopniu nie zetknąć się z tym osobiście. Każdy z nas wybiera własne podzbiory rzeczywistości, których istnienie zasila swoją uwagą.

Nie mówię o braku współczucia.  Możemy pomagać, ale lepiej nie poświęcajmy czasu  na  wojny i wieczne protesty. Zmiana niepokoju w spokój nie następuje przez wymuszenie. Wojna z problemem wzmacnia problem.

Niejeden mądry człowiek już powiedział, że jeśli chcemy zobaczyć zmiany na zewnątrz, to sami musimy stać się tą zmianą.

Znajdź spokój w sobie, bo to co się rozgrywa na zewnątrz dzieje się najpierw w głębinach  umysłu, czyli czitta.  Nie możesz gasić pożaru, który widzisz w telewizji, polewając ekran telewizora.

Nie każcie mi zarządzać!

 

Byłam dzisiaj w księgarni i przyjrzałam się wszystkim pozycjom książkowym poświęconym umysłowi. Niebywałe, jaka tam panowała atmosfera pewności i kontroli. Mam na myśli tytuły oczywiście. Co jedna to obietnica niezwykłej manipulacji, kontroli, wpływu i zarządzania. Boszsze, jak mnie to słowo rozczula. A tam rozczula, wnerwia i tyle. Ale jakoś musiałam złagodzić wydźwięk moich emocji.

Wszystkie te książki obiecują już w tytule, że nauczysz się z nich zarządzać, wpływać i manipulować. Czym? Wszystkim. Czasem, ludźmi, wydarzeniami i zasobami.  O, to jest słowo, które już znają chyba wszyscy z firmowych zebrań, czyli odpowiednik przemówień partyjnych.

No jasne – wokół mnie są sami zarządzający, account manager, sales  manager i manager od zasobów czegoś tam. Wszyscy wokół mają rękę na pulsie, kontrolują siebie, manipulują światową gospodarką i pogodą. Po kryjomu łykają kilogramy psychotropów, popijają winem (w najłagodniejszym wypadku) i  wyżywają się na rodzinie, którą trzymają krótko na smyczy. Przecież są po kilku bardzo kosztownych kursach manipulacji, zarządzania, kontrolowania, asertywności itepe, co oznacza, że cała rzeczywistość dookoła rozkłada przed nimi teraz czerwony dywanik.

A guzik prawda. Dywanik to może i przed niektórymi leży, ale taki, na którym nam się każe stawić szef. On też jest po kursach manipulacji i wie, jak sprawić, żeby ten manager z Koziej Wólki trząsł przed nim portkami.

Prawda jest taka, że choć na półkach księgarskich jest zatrzęsienie książek o umyśle, to często nie chce ich się nawet brać do ręki. A nawet jeśli, to środek przypomina  ciąg dalszy poniedziałkowego zebrania w firmie, gdzie po niedzielnym lenistwie padają przytłaczające  na dzień dobry hasła typu: zarządzanie, zasoby, kontrola i ciężka praca.

Nie po to idę do księgarni po fajną książkę, żeby się poczuć tak samo zaszczuta jak tabun korporacyjnych szczurów. Dosyć tych mocnych słów. Zamiast się wściekać na autorów, którzy, powiedzmy to jasno: piszą pod publiczkę – patrz bogatych biznesmenów, po prostu znajdę sobie przystań dla takich niedającychsięzagonićdolabiryntu, jak ja. Jakie to miłe uczucie myśleć o sobie, że nie daję się zagonić jak inne szczury korporacyjne. Prawda jest taka, że jestem tak samo zagubiona jak inni, ale jakoś sobie muszę osłodzić tą bolesną egzystencję.

A może nie jestem tak samo zagubiona? W końcu nie łykam psychotropów, po pracy nie potrzebuję pół litra na odreagowanie i coraz więcej rzeczy mnie cieszy, chociaż coraz więcej rzeczy pozornie wydaje się nie iść po mojej myśli. Nie, no jakoś trzeba być ze sobą szczerą: radzę sobie coraz lepiej więc chyba nie potrzebuję tych poradników dla początkujących umysłomenów.

Dlaczego wylądowałam dzisiaj po pracy w księgarni? Punkt pierwszy: lepsza księgarnia niż knajpa. Punkt drugi: znaczy się ja mam taki wzór na radzenie sobie z życiem: Kłopoty i przemęczenie ? Patrz jak piszą o tym inni.

No dobra za to też nie ma się co karać w głowie. Jedna ze znajomych wydaje ekwiwalent mojej miesięcznej pensji na poprawiaczy swojego nastroju. Ja nie. To chyba dobry wynik.

No to po co wylądowałam w księgarni? Aaaa…znowu mną coś pomiata, tak w środku. Wizyta w księgarni byłaby zwykłym rutynowym odreagowaniem czegoś, ale na Boga czego?

Szczerze mówiąc łazi za mną lęk. Nie, nie wiem jak on wygląda. Nie znamy się z twarzy. Właściwie, to robię wszystko, żeby się z gościem osobiście nie spotkać, ale on jest uparty. Wiem, że za mną łazi, jak nie przymierzając, jakiś mój fan. Ale ja gościa nie za bardzo lubię i nie wiem jak się go pozbyć. Nie stać mnie na szczerą rozmowę a często to właśnie rozmowa i spotkanie twarzą w twarz załatwia niejeden odkładany problem. Czy ja to powiedziałam? Twarzą w twarz?
W porządku. Wróciłam z księgarni, bo uświadomiłam sobie, że tam też się nie spotkam z moim prześladowcą. Nie, żebym mówiła książkom nie. Ale uświadomiłam sobie właśnie, że ja się często odwracam do moich ukrytych problemów tyłem. Nie dosyć, że nie chcę ich widzieć i je ukrywam, albo przyklepuję jakimś absorbującym zajęciem, to na dodatek często nie mam pojęcia jak wygląda to, co właśnie przed sobą chowam. Pora na małe tetate.

Co oni wszyscy radzą, ci od administracji umysłu? Aaa.. zamknąć oczy i zobaczyć, jak wygląda to coś. Jak wygląda mój strach? Jak przychodzi do konkretów to zaczynam mieć problem. No jak wygląda strach? Kurczę, słyszałam, że ma wielkie oczy. Koniec rysopisu. Pytanie, czy jestem gotowa odwrócić głowę i sprawdzić jak wygląda ten mój. No nie wiem. Boję się prześladowców, ale skoro sprawdzoną metodą jest nie unik a właśnie spojrzenie problemowi w oczy to może lepiej sprawdzić, czy ta metoda nie jest skuteczna. Zresztą, ja zawsze lubiłam osoby z dużymi oczami. Dobra, na trzy otwieram oczy, ale na niby, bo przecież mam je mieć zewnętrznie zamknięte. Raz, dwa trzy…???

Pustka. Mój gościu nie tylko nie ma oczu, on nie ma twarzy, rąk tułowia i nóg. W ogóle go nie ma.

A jednak jest. Teraz, jak już mam oczy zamknięte, to dopiero czuję jego obecność. Jaka ona natrętna, ta obecność. W porządku, nie widzę go, ale czuję. Jest taki przytłaczający i wszechobejmujący. Znaczy się nie stoi za mną, a próbuje mnie objąć, a nawet wgnieść w podłoże. Co się robi, jak ktoś lub coś cię wgniata w podłoże, albo oblepia z każdej strony? No przecież lepiej to z siebie strząsnę, na diagnozę przyjdzie jeszcze czas. Najważniejsze teraz to pozbyć się uczucia ciężaru. A jak mu z oczu patrzy i jaką ma fryzurę to teraz nie ma znaczenia.

No dobra, jednak pozwolę sobie jeszcze na mały rysopis. Tak dla własnego rozeznania. Gościu jest ciężki, namolny, lubi siadać mi na głowie, skradać się za plecami i tkwić gulą w gardle. Ponadto lubi mi unieruchomić kończyny dolne i górne. Np. pięć minut temu znokautował mnie tak, że nie byłam w stanie otworzyć listu z urzędu skarbowego. Rysopisu urzędnika też nie mam, więc domyślam się tylko, że to ten sam osobnik, który siedzi mi w gardle, w nogach i na głowie. I ten sam, który mi wyłącza światło w oczach. Na chwilę, ale wyłącza.

Jak mówiły te mądre pisma, podobnież umysł jest moim sługą, ponieważ jest on tylko i wyłącznie mechanizmem ustawianym przeze mnie. Widać czas go ustawić inaczej, bo za bardzo polubił filmy grozy.

Zaczynam od głębokich wdechów i wydechów. Joga daje wskazówki, że oddech załatwia wszystko: każda myśl i emocja może być zatwierdzona  lub skasowana odpowiednim oddechem. Teraz zależy mi na skasowaniu tych niektórych, które zatwierdziłam jako „ pora się bać” i „nie ma wyjścia”.

Wdech, wydech i hasło „ spokój” powinny załatwić pierwszy atak paniki. Zamiast słowa „spokój” lubię słowo „śanti”, ponieważ tego słowa używali wszyscy jogini i mistycy, którzy odprawiali jakieś ofiary ogniowe i wysyłali w kosmos prośby o pomyślność. Zawsze po wypowiedzeniu czarodziejskich mantr wołali kilkakrotnie „śanti, śanti, śanti”, co miało właśnie uspokoić umysł. Bo to wnerwiony i oszołomiony umysł lata wokół szukając rozwiązania swojego problemu, które sam stworzył, i na które zna tylko stare sprawdzone metody. Jakie metody ma wypracowane mój umysł? Niech no się zastanowię…

  • lubię stracić oddech
  • lubię stracić chęć do działania, bo przecież i tak nic się nie uda
  • lubię zadzwonić do znajomych i ponarzekać na swoje życie
  • lubię wyprzeć problem z pola widzenia i zająć się bezmyślnym oglądanie telewizji, albo czytaniem
  • i lubię się czymś zająć
  • Czasem nawet na moich kryzysach emocjonalnych korzysta cały dom bo i okna pomyję i w szafach zrobię porządek i wypróbuję nowy przepis na ciasto. Szkoda tylko, że sama całą sobą nie czuję, że naprawdę przestałam się bać. Niekiedy myślę, że stałam się mistrzynią w zapracowywaniu na śmierć mojego lęku. Chociaż chyba jednak nie jestem mistrzynią. Gdybym była, lęk by znikł.

Czy ja mówiłam, że jakieś książki o kontroli umysłu jednak posiadam? No bo posiadam i oto sprawdzam co oni radzą takim próbującym ogarnąć swoje problemy. Otóż powinnam :

  • kupić sobie coś w nagrodę (za to, że próbuję)
  • zrobić sobie aromatyczną kąpiel w wannie przy świecach (już widzę, jak się relaksuję ze świadomością, że zaraz stracę i dom i wannę)
  • pogadać z przyjaciółmi (tylko, że wtedy gadam o swoich problemach, a jak nie o problemach, to czuję, że gadam o niczym – przecież nie interesuje mnie teraz nic innego tak jak mój problem)

Nie twierdzę, że te metody są całkowicie do niczego, ponieważ w pewnym sensie potrafią zresetować zablokowany program w głowie. Często jednak są to metody wzmacniające obecny problem i utwierdzające  w myśleniu, że na wszelkie problemy dobre są:

  •  zakupy (a przecież właśnie nie mam na nie pieniędzy)
  • luksusowa kąpiel (a nie mam wanny)
  • albo rozmowy z ludźmi (a właśnie wszyscy znajomi są zajęci i Boże mój jaka ja jestem samotna i nieszczęśliwa!).

Nie, no to też nie są sposoby joginów na poradzenie sobie z umysłem. Już widzę, jak jogin przerywa swoją medytację na pustkowiu i poszukuje ludzi, z którymi koniecznie musi coś omówić, bo się emocje pchają na język, albo idzie na zakupy, kupuje luksusowe kosmetyki i tarza się w wannie, żeby odreagować długotrwałe siedzenie w kwiecie lotosu.

Nie, no coś mi się tu nie zgadza. Jeszcze raz od początku. Podobnież problemem jest fałszywe założenie, że źródło mojego zadowolenia leży na zewnątrz. Czyli mogę wybrać bycie spokojną i szczęśliwą, pomimo pewnych zewnętrznych problemów, że nie wspomnę o braku wanny.

Akurat wannę posiadam, więc nie wiem czemu się jej tak uczepiłam. To nie wanna jest tutaj przedmiotem moich rozważań, tylko mój lęk.

Jak się za niego zabrać? Bo to, że unikanie i wypieranie się znajomości z nim nie jest rozwiązaniem to już wiem. Przyznam się, że nie przekonują mnie poradniki typu: zarządzaj i walcz! Każdy głupi wie, że nogi też mają służyć naszemu dobru i czasem się okazuje, że nie zarządzamy nawet naszymi nogami. A mamy je tylko dwie.  Umysł ma na podorędziu nieskończoną ilość trików, żeby mnie wywieźć w pole więc może dam sobie spokój z górnolotnymi hasłami o kontroli umysłu. Ten gość umysłem zwany jest elementem o niezmierzonej wielkości. Nie ma np. 180 cm wzrostu i nie mieszka na Leśnej 3 m 8, co już dałoby mi pewne ramy, w których mieści się dany problem. Niestety umysł nie jest tego typu zjawiskiem, nad którym mogę przejąć władzę, już chociażby z tej racji, że jest ode mnie większy i nie wiem gdzie się zaczyna i gdzie się kończy. Czyli zostaje mi zawarcie dobrych układów. Przyjaźń zakłada bardziej partnerskie układy niż przejmowanie nad kimś kontroli, więc może zostanę przy przyjaźni. Nie może umknąć mojej uwadze fakt, że zawieram sojusz z przyjacielem, który jest ode mnie potężniejszy. Już sam fakt, że nie podskakuję mu, jak nie przymierzając pekińczyk przy rottweilerze, zakłada, że nasza relacja może się udać.

Dzisiaj postanowiłam, że pogadam z umysłem jak przyjaciel z przyjacielem i poproszę go o kilka propozycji (jego zdaniem dobrych) do poradzenia sobie z moim lękiem. Zasiadłam do rozmowy wewnętrznej i czekałam na jego burzę mózgów. Bo skoro on jest nieograniczony, tzn, że może zrobić sobie dużą burzę mózgów i podrzucić mi pomysły, na jakie bym nawet nie wpadła. Zgadza się, podrzucił. Najpierw jednak opieprzył. Widać nie jestem ze sobą w zbyt czułych relacjach, bo mój własny umysł zaczął rozmowę ze mną od upomnień. Wygarnął mi np. fakt, że:

  • za długo staram się znaleźć diagnozę na swój problem (podobnież macam go i macam i usiłuję zalepić go etykietkami co już jest oznaką przywiązania do problemów jako takich)
  • za dużo myślę (???) i przez to jestem na pobudzających falach beta, a nie np. alfa, albo theta, gdzie on by sobie już lepiej poradził z tym, co się dzieje
  • wstrzymuję oddech i myślę o problemie a nie o celu
  • całą moją uwagę pochłania problem i jak on się załatwi, a nie rozwiązanie
  • mnóstwo czasu spędzam na rozmowach z ludźmi, którym wciąż opowiadam, jaki to ja mam problem i wysłuchując jaki to oni mają problem

Kiedy już mój przyjaciel umysł wygarnął mi po przyjacielsku co on o mnie myśli, zaczął wreszcie łagodnie zawracać mój tok rozumowania i kijkiem zagonił do miejsca zwanego….Boże, ja znam to miejsce! To miejsce to przystań spokoju  i w głowie zabrzmiały mi pieśni chóralne: „ Śanti”.

Ale przecież ja nie mogę tam siedzieć spokojnie, bo mam problem! Co ja gadam, problem. Ja mam masę problemów! Nie mogę tak sobie spokojnie siedzieć i tracić czas, skoro tam na zewnątrz jest tyle problemów. Muszę wstać i zacząć coś robić!

Na co mój przyjaciel dosyć siarczystym słowem (niewartym publikacji) sadza mnie z powrotem i pyta:  – A co zamierzasz zrobić? Kiedy szaleje huragan to chyba lepiej przesiedzieć go w przytulnym schronie nie uważasz?

Oczywiście mój zmysł praktycyzmu wychowany na poradnikach sukcesu natychmiast replikuje zdaniem :

– Ty leniu, nie możesz tak nic nie robić! Trzeba działać! Nie możesz siedzieć na chmurce i marzyć, że się coś rozwiąże, jeśli nic nie zrobię!”

Na co mój przyjaciel spokojnie odpowiada:

– A co zamierzasz zrobić? Nie widzisz, że twoje działanie wygląda z boku jak bieganie z konewką wokół płonącego lasu? Dalej zamierzasz tak latać? Wiesz jak głupio wyglądasz?”

– Serio? Nie pomyślałam. No, ale przyznasz, że nicnierobienie też głupio wygląda.

– Nie każę ci nic nie robić. Na razie proszę cię o zresetowanie twoich paskudnych emocji i tych idiotycznych ciągów myślowych, bo jak dla mnie to operujesz wciąż w tym samym systemie operacyjnym. Wiesz, że są już inne, lepsze i wygodniejsze?

– Żartujesz, prawda? Jakie inne i lepsze. To co myślę i czuję to wszystko co wiem i czuję, że nie ma wyjścia z tej sytuacji i w obecnych okolicznościach nie mogę sobie pozwolić na naukę nowego, bo przecież muszę biegać i działać.

– Po pierwsze, to nie każę ci przestać działać , ale chcę, żebyś nauczyła się działać skuteczniej. Oczywiście, że możesz liczyć na liczydle ręcznym, skoro nie masz czasu nauczyć się obsługiwać kalkulatora i oczywiście możesz pisać na maszynie do pisania, bo jak mówisz nie masz czasu nauczyć się obsługi komputera. Możesz próbować ścinać drzewo tępą siekierą, bo przecież nie ma czasu na przestój i naostrzenie sprzętu, ale po co sobie tak utrudniasz życie?

– To ja sobie utrudniam? Stępienie siekiery nazywasz utrudnieniem sobie życia?

– I widzisz jak cię emocje ponoszą? Myślisz kompletnie irracjonalnie. Sytuacje zewnętrzne mogą wyglądać na problem i możesz w ogóle nie przyjmować ich do wiadomości, albo próbować działać byle jak, byle by inni widzieli, że pracujesz, działasz, nie poddajesz się. Ale czy nie lepiej po prostu jest usiąść, odpocząć, nauczyć się nowego sposobu działania i być skuteczniejszą?

– Namawiasz mnie do podniesienia wydajności? Żeby mój szef był ze mnie zadowolony?

Nic z tego!

– Może jednak dasz się namówić na wydajniejszą metodę działania w życiu? Mówię serio. Skieruj całą uwagę na akceptację tego, co do tej pory sobie stworzyłaś. Może nie wygląda to imponująco, ale wierz mi, że sprzeciwiając się wszystkiemu co się dzieje wokół tracisz sporo energii. Zaakceptuj ten moment teraz i bądź szczęśliwa (no, przynajmniej postaraj się być wdzięczna), bo masz tylko ten moment. Gwarantuję ci, że każdy następny moment, będzie coraz lepszy, jeśli punktem jego wyjścia jest twoja akceptacja. Jeśli twój obecny stan jest tylko kłębkiem nerwów to kolejny moment twojej kreacji będzie potwierdzeniem tego, co niby jest niepodważalnym faktem, że życie jest do kitu.

Pokojowe rozmowy z moim umysłem zakończyły się całkiem przyjemnie. Poszłam szukać akceptacji, wdzięczności, spokoju. Jakkolwiek by one nie wyglądały.